Urodziłem się 15 grudnia 1923 r. w Niedźwiadzie, powiat lubartowski. Tam uczęszczałem do szkoły podstawowej. Naukę przerwał wybuch II wojny światowej.

Pamiętam, jak jesienią 1939 r. rodzice wysłali mnie w pole, żebym nakopał ziemniaków. Nadleciał nisko niemiecki samolot. Przywarłem do ziemi. W moją stronę poleciały serie z karabinu maszynowego. Gdy piloci uznali, że zostałem trafiony, odlecieli w kierunku wioski. Szybko pobiegłem do domu, pozostawiając na polu kosz i taczkę. Byłem tak wystraszony, że później na odgłos nadlatującego samolotu, szukałem miejsca do ukrycia się.

Nasilały się łapanki młodych ludzi i wywożenie ich na przymusowe roboty do Niemiec. Aby tego uniknąć, zatrudniłem się w majątku dziedzica Bronisława Bartkiewicza w Tarle koło Lubartowa. Po przepracowaniu dwóch lat (1940-1941), wróciłem do rodziców. Najmowałem się do pracy u bogatszych gospodarzy, starając się cały czas uniknąć łapanki.

Nocami spałem na polach, w zbożu lub w ziemniakach. Zimą, podczas silnych mrozów, chroniłem się w oborach lub stodołach. Często przemarzłem do kości, ale ze strachu przed Niemcami wszystko się dało wytrzymać.

Na początku grudnia 1942 r. Niemcy złapali mnie oraz kilku mężczyzn z wioski i wywieźli na przymusowe roboty do ZSRS. Przy czterdziestostopniowym mrozie mieliśmy usuwać żelastwo po wysadzonych mostach kolejowych. Ale w takiej temperaturze i bez sprzętu nie byliśmy w stanie tego robić.

Niemcy przenieśli nas na teren stacji kolejowej w Nikitówce, gdzie wykonywaliśmy różne prace remontowe.

Po dwóch tygodniach postanowiłem uciec z dwoma kolegami. Ustaliliśmy, że przez stację będzie przejeżdżał pociąg towarowy do Kowla. Wykorzystując nieuwagę Niemców, udało mi się wskoczyć na zderzaki jednego z wagonów. Po wielu trudach dojechałem do Dniepietrowska. Gdy byłem w poczekalni dworcowej, weszło sześciu Niemców z psami. Ustawili podróżnych w rzędzie i sprawdzali bilety oraz przepustki. Ponieważ ja ich nie miałem, zostałem odstawiony na bok, do zabrania. Postanowiłem się ratować. Zrobiłem trzy kroki w kierunku osób, które miały dokumenty, i przestępując jedną z nich, schowałem się za nią. Po odejściu Niemców, pobiegłem na peron i ukryłem się w wagonie towarowym, w którym dojechałem do Kowla.

Na stacji w Kowlu zatrzymali mnie policjanci ukraińscy, ale udało mi się ich okłamać i wsiąść do pociągu jadącego do Lwowa. Tam, nie mając pieniędzy, poprosiłem ludzi, aby kupili mi bilet na pociąg osobowy do Lublina. Aby przejść na perony przez kontrolę niemiecką, trzeba było mieć, oprócz biletu, dowód osobisty. Ponownie musiałem skorzystać z odpowiedniego momentu – kiedy ogłoszono odjazd składu do Lublina, puściłem się biegiem w kierunku peronów. Niemcy, widząc, jak śpieszę się do pociągu, nie zatrzymali mnie do kontroli. Dojechałem do Lublina, skąd już nie miałem problemów z dotarciem do rodziców.

Sołtys Niedźwiady wyznaczał na polecenie Niemców ludzi do pilnowania torów kolejowych. W tej grupie znalazłem się i ja. Dostaliśmy specjalne opaski i upoważnienie do pilnowania szyn na określonych odcinkach.

W nocy z 17 na 18 czerwca 1943 r. Niemcy otoczyli pierścieniem Niedźwiadę. W dzień, około jedenastej, przyjechali kolejni Niemcy z psami i urządzili obławę na mężczyzn. Kogo znaleźli ukrytego na strychu lub w stodole, rozstrzeliwali na miejscu. Ukryłem się w zbożu, lecz psy mnie wytropiły.

Zabrali nas na punkt zbiorczy do gminy, gdzie było pełno Niemców, w mundurach i po cywilnemu. Zaczęły się przesłuchania. Biciem i kopaniem zmuszano nas do przyznania się do współpracy z partyzantami, którzy nasilili w tym czasie swoje działania.

Po przesłuchaniu wyprowadzono nas na podwórko, posadzono trójkami, jeden za drugim, i kazano trzymać siedzącego z przodu w pół. Nadjechały ciężarówki, na które wsiadaliśmy też trójkami. Wywieziono nas do Lubartowa i umieszczono w byłym budynku szkolnym.

Nazajutrz pomaszerowaliśmy na dworzec, gdzie załadowano nas do wagonów towarowych. Pociąg ruszył do obozu koncentracyjnego na Majdanku.

Na miejscu ustawiono nas ponownie w trójki i przez wąski szpaler żołnierzy niemieckich poprowadzono do obozu. Przez całą noc staliśmy na polu zbiorczym, a Niemcy, siejąc postrach, strzelali nad naszymi głowami z karabinów maszynowych.

Rano zaprowadzono nas do łaźni, ogolono na „zero”, a po kąpieli pod prysznicem dano ubrania więzienne, które były pomalowane farbą olejną na kolor czerwony i zielony. Z łaźni przeszliśmy na czwarte pole dziesiątego bloku. Każdy otrzymał numer obozowy – ja: 19993.

W baraku było ponad osiemset osób; było duszno, brak było wody do picia i mycia.

Doświadczyłem kar, jakie można było dostać praktycznie za wszystko: zmylenie kroku w marszu, nieukłonienie się Niemcowi, źle pościeloną pryczę, powolne wykonywanie pracy, odrośnięte włosy czy brak numeru przy spodniach lub bluzie. Bito więźnia na specjalnych stołkach lub zanurzano jego głowę w basenie z wodą i trzymano dotąd, aż się utopił. Co wieczór, na apelu, wieszano więźniów na szubienicach za różne rzekome ich przewinienia.

Każdego dnia czyhała na nas śmierć. Wielu kolegów nie przeżyło.

Podzielono nas na trzydziestoosobowe grupy i przydzielono do różnych prac. Moja grupa chodziła poza teren obozu, skąd nosiliśmy darninę, którą okładano baraki na naszym polu. Po tygodniu zostałem przydzielony do kopania rowów kanalizacyjnych. Po kolejnych dwóch tygodniach wyznaczono mnie do grupy, która wykopywała kosztowności ukryte przez Żydów na polu zbiorczym. Później, aż do końca pobytu w obozie, ponownie kopałem rowy kanalizacyjne.

Karmiono nas liśćmi buraków, brukwi oraz chlebem na pół z trocinami. Głodni, szukaliśmy w śmietnikach czegokolwiek, czym można było zapełnić żołądek. Czasami udało się znaleźć buraka, zjadaliśmy każdy napotkany kłos zboża.

Widziałem, jak co dzień prowadzono ludzi do komór gazowych. A krematorium pracowało dzień i noc.

W obozie przebywałem ponad pół roku. Wykupili mnie rodzice, którzy przeznaczyli na to cały dorobek swojego życia. Dzięki temu ocalałem.

Po dojściu do zdrowia, 20 sierpnia 1944 r. zostałem wcielony do wojska. Przydział do macierzystej jednostki otrzymałem na punkcie zbiorczym na Majdanku, w Lublinie. Umundurowano nas w lesie koło Krasienina, skąd wyruszyliśmy na front.

W szeregach 1 Armii przeszedłem szlak bojowy od Lublina, przez Warszawę, Bydgoszcz, Wał Pomorski, do Berlina.

Będąc podoficerem do spraw politycznych, jako pierwszy podrywałem się do ataku, dając przykład żołnierzom. Zostałem ranny w obie nogi z moździerza niemieckiego. W szpitalu polowym przebywałem cztery tygodnie, po czym zostałem skierowany z powrotem na front.

Po zakończeniu wojny jednostka wróciła do Warszawy. Będąc w koszarach przy ul. Rakowieckiej i Puławskiej, wysyłano nas na patrolowanie miasta. W międzyczasie był pobór do wojska i my, podoficerowie, szkoliliśmy rekrutów.

10 lutego 1947 r. zostałem zwolniony do cywila i udałem się do rodziców. W Niedźwiadzie zaangażowałem się w pracę społeczną – zostałem komendantem SP i pełniłem tę funkcję do 1948 r.

W 1980 r., po przepracowaniu trzydziestu lat w MO, przeszedłem na emeryturę.

Ppłk Edward Miąc był członkiem Korpusu Weteranów Walk o Niepodległość Rzeczypospolitej Polskiej, wiceprezesem Zarządu Oddziału ZIW RP w Malborku, członkiem ZKRPiBWP.

Zmarł w 2015 r.