DZIECKO ZAMOJSZCZYZNY
Urodziłem się 30 kwietnia 1940 r. w miejscowości Jastrzębiec w powiecie leżajskim, w województwie podkarpackim. Rodzice moi zajmowali się rolnictwem, gospodarując na małym, 3,5 ha gospodarstwie. Od początku mojego życia zaznałem biedy i niedostatku. Ojciec zajmował się dorywczo stolarstwem i kowalstwem, a matka wychowywała pięcioro dzieci – cztery córki i mnie.
Dzieciństwo moje przypadło na okres okupacji hitlerowskiej. Już na początku wojny ojciec działał w partyzantce, pod dowództwem Józefa Zadzierskiego ps. „Wołyniak”, gdyż pochodził z okolic Wołynia. Ojciec był ścigany przez Niemców. Wydali na niego karę śmierci. Nie mogąc go ująć, w akcie zemsty aresztowali w 1942 r. matkę i wywieźli ją do odległego o ok. 100 km obozu przejściowego.
Z dziećmi pozostała babcia. Kiedy 14-letnia Bronia dowiedziała się, że za pieniądze można wykupić matkę z obozu, wzięła z domu kosztowności oraz trochę pieniędzy i wyruszyła pieszo w drogę. Po dotarciu do obozu, udało się jej przekupić strażników, wśród których byli Polacy. Mamę wypuszczono, ale córkę zatrzymano.
Na wiele lat ślad po Broni zaginął. Dopiero w 1950 r. dotarła do nas wiadomość, że żyje i przebywa w Anglii, w Leeds. Z obozu została wywieziona do pracy w okolice Monachium, skąd po wyzwoleniu deportowano ją do Wlk. Brytanii. Tam poznała Polaka, żołnierza armii Andersa. Małżeństwo doczekało się dwóch synów i córki.
Los dla mojej rodziny nie był łaskawy. W listopadzie 1942 r. Niemcy rozpoczęli akcję wysiedleńczą na Zamojszczyźnie. Do sierpnia 1943 r. niemieckie deportacje objęły blisko 300 polskich wsi. Z rodzinnych domów wyrzucono ok. 110 tys. ludzi, w tym 30 tys. dzieci. Ludzi pędzono pieszo lub wieziono furmankami do obozu przejściowego w Zamościu i Zwierzyńcu.
Niemcy zamierzali osiedlić na Zamojszczyźnie 60 tys. kolonistów niemieckich, przesiedlonych z Besarabii, Ukrainy, Bośni, Serbii, Słowenii, ZSRR.
Wysiedlenia zostały wstrzymane w 1943 r., gdy skomplikowała się sytuacja wojsk niemieckich w Związku Sowieckim, a na Zamojszczyźnie zaczął narastać ruch oporu.
Tragedia dotknęła również moją wioskę. Wczesnym rankiem 29 czerwca 1943 r. mieszkańcy zobaczyli w oddali kordony niemieckich żandarmów, którzy z wycelowanymi lufami karabinów podjeżdżali do poszczególnych zabudowań. Dawali 15 minut na spakowanie się i opuszczenie domu. Ludzie zostawiali w gospodarstwach cały dobytek.
W naszym domu zostały ukryte babcia z moją 5-letnią siostrą Władzią.
Wypędzonych zgromadzono wokół zabytkowego, małego, drewnianego kościółka.
Największą tragedię przeżywały małe dzieci. Rodzice opowiadali mi o dziecku, które głośno płakało, a matka w żaden sposób nie mogła go uspokoić. Stojący obok Niemiec siłą wyrwał dziecko z objęć matki i z całą siłą uderzył nim o ziemię. Zrozpaczona kobieta rzuciła się na Niemca, a ten z zimną krwią ją zastrzelił.
Po sporządzeniu przez Niemców dokumentacji personalnej, część ludzi załadowano na furmanki, starszych i niedołężnych do samochodów wojskowych, a resztę popędzono pieszo.
Niektórzy chłopcy zaczęli uciekać w stronę lasu. Dosięgły ich kule karabinowe wystrzelone przez Niemców.
Transport nasz zmierzał do obozu przesiedleńczego w Zwierzyńcu.
Obóz był otoczony drutem kolczastym, z trzema wieżami wartowniczymi. Jego powierzchnia była za mała w stosunku do liczby więzionych. Na terenie stały dwa baraki (później postawiono jeszcze kilka). Wysiedlonych było tak dużo, że znaczną ich część przetrzymywano pod gołym niebem. Przeludnienie sprzyjało rozprzestrzenianiu się chorób i w konsekwencji wzrostowi śmiertelności. Nie było bieżącej wody. Panował głód.
Niemcy wygospodarowali pomieszczenie na izbę chorych, do której trafiały głównie dzieci. Leczenie polegało na podaniu im śmiertelnego zastrzyku.
Małżonkowie, ordynat Jan Zamoyski i Róża hr. Zamoyska z Radą Główną Opiekuńczą poświęcili się ratowaniu dzieci obozowych. Ocalili od śmierci 460 najmłodszych dzieci, które trafiły do szpitali i ochronek.
Róża hr. Zamoyska wystarała się o pozwolenie na przekraczanie bramy obozu i o zezwolenie na dostarczanie dzieciom mleka i gorącej zupy.
Z przekazu rodziców wiem, że kiedy ciężko zachorowałem, to hrabina przynosiła mi przez kilka dni szklankę mleka. Być może uratowało mi ono życie. Serce i troskliwość hrabiny Zamoyskiej, zwanej przez wysiedlonych „Aniołem Dobroci”, są godne największych podziękowań i pochwał.
Po wojnie hrabina Zamoyska doznała wielu krzywd. Władze komunistyczne zlikwidowały ordynację zamojską, skonfiskowały majątek Zamoyskich, a ziemię rozparcelowały. Róża Zamoyska pracowała na utrzymanie rodziny jako pielęgniarka, a także prowadząc z matką kiosk warzywny. W październiku 1976 r. zginęła tragicznie w wypadku autobusu miejskiego.
Ze Zwierzyńca przewieziono nas pociągiem, w wagonach towarowych, do obozu przejściowego w Lublinie przy ul. Krochmalnej. Tam nastąpiła selekcja – osoby starsze i schorowane kierowano do Majdanka, zdolnych do pracy wysyłano do pracy w III Rzeszy. Dzieci oddzielono od rodziców i wywożono do obozów koncentracyjnych lub Niemiec celem germanizacji.
Moi rodzice wraz z dwiema córkami trafili do pracy do dużego gospodarstwa niedaleko Berlina. Zakwaterowano ich w jednej izbie z rodziną pochodzącą ze Zduńskiej Woli. Nie mieli łazienki ani ogrzewania. Gdy mój ojciec wybudował piec, to bauer natychmiast go rozwalił, tłumacząc to oszczędnością opału.
Ja, po krótkim pobycie na Majdanku, zostałem wywieziony do Rzeszy.
Kiedy polscy kolejarze z Siedlec dowiedzieli się, że pociągiem przewożone są dzieci ze Zwierzyńca, Lublina i Zamościa, postanowili go zatrzymać pod pozorem konieczności napełnienia wodą i węglem. Podczas postoju częstowali Niemców kanapkami i bimbrem. Kiedy pociąg ruszył w dalszą drogę, konwojenci nie zauważyli, że na torach pozostały, odłączone od składu przez kolejarzy, dwa ostatnie wagony. Gdy dzielni kolejarze otworzyli je, ich oczom ukazał się makabryczny widok – pośród zamarzniętych zwłok znajdowała się grupka żywych dzieci, którymi zaopiekowali się miejscowi.
W Niemczech trafiłem do rodziny mieszkającej w pobliżu Berlina. Wychowywałem się z jej dziećmi, ale traktowany byłem gorzej. Dostawałem gorsze posiłki, które jadłem oddzielnie, spałem na podłodze.
Dla dzieci, takich jak ja, zorganizowano tzw. przedszkola, gdzie codziennie poprzez zabawę uczono agresji. Porozumiewać się trzeba było tylko w języku niemieckim – mówienie po polsku było surowo karane.
Pod koniec wojny sytuacja życiowa Niemców uległa pogorszeniu – brakowało żywności, wyłączano prąd. Ratunkiem dla nich były zrzuty z samolotów alianckich. Biegałem z rówieśnikami do miejsc zrzutu, skąd zabieraliśmy żywność i odzież. Pewnego dnia w miejscu, gdzie stałem, wybuchła mina lub granat. Zostałem przysypany piaskiem. Znaleziono mnie dopiero następnego dnia. Eksplozja uszkodziła mi słuch.
Cieszyły nas wiadomości o zbliżającym się końcu wojny. 8 maja 1945 r. wśród wysiedleńców zapanowała euforia. Wróciła nadzieja na powrót do ojczystych stron. Słychać było wybuchy salw armatnich i karabinowych, śpiewy i okrzyki radości.
Rodzice odnaleźli mnie dzięki pomocy Czerwonego Krzyża. Schorowany, ale ogromnie szczęśliwy, otoczony troskliwą opieką, zamieszkałem z rodzicami na terenie Niemiec. Ich serca przepełniał niepokój o losy Bronki, która została w obozie za mamę, i Władki, która została z babcią w Polsce.
Z trudem dostaliśmy się za Odrę na Ziemie Odzyskane. Dostaliśmy propozycję osiedlenia się wraz z przydziałem poniemieckiego gospodarstwa położonego niedaleko Gorzowa Wielkopolskiego.
Po kilku tygodniach odwiedził nas tam kuzyn Franciszek Łuszczak z Jastrzębca. Jako partyzant wystarał się dla nas o zgodę na wyjazd do rodzinnej miejscowości. Podróż była ciężka i długa, ale sił dodawała nam myśl o powrocie do swojego domu.
Trudno jest opisać radość z rodzinnego spotkania. Towarzyszyły jej łzy, płacz i okrzyki.
Powoli wracałem do zdrowia – miałem z głodu powiększony brzuch, jąkałem się, zaatakował mnie świerzb. Zacząłem przypominać sobie język polski. W 1947 r. zacząłem uczęszczać do 7-klasowej szkoły podstawowej w Jastrzębcu. Pomagałem też rodzicom w pracach gospodarskich. Moim ulubionym zajęciem było pasienie krów. Czytałem też dużo książek, zwłaszcza o tematyce technicznej. Po ukończeniu podstawówki, rozpocząłem naukę w 5-letniej szkole technicznej w Łańcucie. Egzamin dojrzałości zdałem z wyróżnieniem i bez przeszkód dostałem się na Politechnikę Poznańską – Wydział Mechanizacji Rolnictwa. Ogromną rolę w moim życiu odegrał prof. Jan Inglot, zastępca dyrektora szkoły w Łańcucie.
Nie sposób napisać o wszystkim, co przeżyłem. Ktoś powiedział, że człowiek może wiele przeżyć, ale nie wszystko zapomnieć.
Stanisław Maciąga
prezes Zarządu Koła Powiatowego ZKRPiBWP w Puławach