Jeszcze przed wojną ukończyłem kurs podchorążych rezerwy w Tarnopolu, leżącym obecnie na terytorium Ukrainy.
7 września 1939 r., bezpośrednio z czynnej służby wojskowej zostałem skierowany na front w 3 kompanii 54 Pułku Piechoty Ciężkich Karabinów Maszynowych jako dowódca plutonu.


Wskutek bombardowania linii kolejowej przez lotnictwo niemieckie, mój batalion musiał pieszo przedzierać się na zachód, w kierunku frontu, przez lasy w rejonie Janowa Lubelskiego. W trakcie marszu ostrzeliwała nas V kolumna (czyli w większości Niemcy, którzy zamieszkiwali w Polsce w okresie międzywojennym). Przypuszczalnie oni właśnie naprowadzili Niemców na nasze miejsce postoju, umożliwiając im zaskoczenie nas w czasie snu.
Batalion, ostrzelany wczesnym rankiem przez niemiecką artylerię, poniósł ogromne straty w ludziach, sprzęcie i taborze wojskowym. Podczas tej masakry pociski roztrzaskały przydzieloną mi bietkę z ciężkim karabinem maszynowym i zabiły ciągnącego ją konia. Wówczas wraz z innymi, pozostałymi przy życiu towarzyszami broni, zostałem wzięty do niewoli.
Nocowaliśmy w kościele i na otaczającym go cmentarzu w Janowie Lubelskim. Z Janowa do Łańcuta szliśmy pieszo, żywiąc się po drodze karpielami. Potem Niemcy załadowali nas do wagonów towarowych na stacji w Łańcucie.
Mnie udało się wejść do budki, w której pełnił służbę polski kolejarz. W czasie jazdy w kierunku Niemiec, zaryzykowałem wyskoczenie z pociągu niedaleko Krakowa.
Przebrany w cywilne ubranie, użyczone mi przez miejscowego chłopa, zawędrowałem do Lwowa. Tam zatrzymałem się na krótko u rodziny, po czym dotarłem do Pomorzan w woj. tarnopolskim, mojego miejsca zamieszkania.
W Pomorzanach wstąpiłem do Armii Krajowej. Rekomendował mnie dowódca kompanii Marian Niżankowski, komendant Obwodu Zborów AK.
Jako zastępca dowódcy kompanii, od sierpnia 1941 do maja 1944 r. zajmowałem się werbunkiem ochotników do AK, kolportowaniem nielegalnej prasy, drobnymi aktami sabotażu i dywersji na liniach komunikacyjnych i w łączności. Zlecono mi także zadanie organizowania samoobrony przed napadami UPA, która grasowała m.in. w Pomorzanach i okolicy, bezlitośnie mordując Polaków.
W tym czasie byłem kierownikiem i zarazem księgowym w tartaku należącym przed wojną do hrabiego Jerzego Potockiego, a obecnie do tzw. Liegenschaftu w Rozhadowie koło Pomorzan.
Pewnego razu, gdy wracałem do domu, wpadłem w ręce ukraińskich partyzantów, ubranych w niemieckie mundury. Cudem wtedy uniknąłem śmierci. Ponieważ dobrze znałem język ukraiński, powiedziałem im , że jestem nauczycielem z Rozhadowa. Uwierzyli, choć z pewnością spodziewali się, że do nich dołączę.
Byłem świadkiem, jak przez tę bandę został zastrzelony szef Liegenschaftu i jak rabowała ona z pałacu broń i konie. Jednego z wierzchowców dano mi do przytrzymania. Wykorzystałem sprzyjającą okoliczność – koń spłoszony strzelaniną wycofywał się poza dziedziniec pałacowy – i uciekłem do pobliskiego lasu.
Nazajutrz, w obawie przed napadem bandy miejscowych Ukraińców, wraz z bratem Franciszkiem schroniliśmy się w domu emerytowanych nauczycielek Arctówny i Sadowskiej. UPA napadła na mój dom rodzinny, w którym przebywała tylko matka, i ukradła nasze mienie.
Po tym zdarzeniu, wiedząc że dalsze pozostawanie w tych stronach równałoby się utracie życia, wraz z bratem uciekliśmy do rodziny we Lwowie. Kiedy w maju 1944 r. kuzyn, u którego zamieszkałem, został zastrzelony przez ukraińską policję, uciekłem do Warszawy, chroniąc się u krewnego, inż. Kazimierza Michniewicza. Był on współwłaścicielem Domu Handlowego przy ul. Marszałkowskiej 123, w którym zatrudnił mnie jako magazyniera.
Wiem, że część dochodów ze sprzedaży towarów Michniewicz przeznaczał na finansowanie polskiego podziemia.
W Powstaniu Warszawskim uczestniczyłem od początku, do dnia kapitulacji. Miałem pseudonim „Żbik”. Awansowano mnie do stopnia podporucznika i przydzielono do jednostki saperów Warszawa-Śródmieście, dowodzonej przez kpt. Józefa Pszennego.
Moim zadaniem było osłanianie minerów, dokonujących wyłomów w murach obiektów, w których bronili się Niemcy. Konwojowałem pirotechników – niemieckich jeńców wojennych – zatrudnionych przy rozbrajaniu niewypałów.
Wielką grozę wzbudził niewypał wielkości człowieka, wbity w podłogę na IV piętrze jakiejś kamienicy. Pełni strachu, jeńcy znieśli go na kocach i pod moją strażą unieszkodliwili.
Teren działania mojego oddziału obejmował ulice Śródmieścia, m.in. Hożą, Żurawią, Aleje Jerozolimskie…Nocami patrolowaliśmy barykady, za którymi tkwili Niemcy.
Jedną z udręk Powstania był dotkliwy głód. Aby go zaspokoić zjadaliśmy dorożkarskie konie, a także gołębie i psy. Widziałem, jak pewnej paniusi, niosącej dobrze utuczonego jamnika, zabrano zwierzę na powstańcze pożywienie, pomimo jej łez i błagań.
Sukcesem w tych warunkach było zdobycie magazynu z płatkami owsianymi, suszonymi ziemniakami i cukrem. Worki z cukrem służyły czasem do zabezpieczenia barykad.
Tylko alkoholu było w bród, lecz nie widziałem żadnej pijatyki, czy pijanej osoby – taka panowała powstańcza dyscyplina. Z braku wody używaliśmy alkoholu do mycia.
Pamiętam, że niekiedy nadlatywały małe samoloty, tzw. kukuruźniki, zrzucające powstańcom broń i suchary. Przejmował je ten, kto szybciej dotarł do zdobyczy – żołnierze AK bądź też AL.
Kiedyś dźwigałem zdobyczny wór z żywnością dla swego oddziału. W pewnej chwili usłyszałem za sobą świst pocisku artyleryjskiego. Okazało się, że worek uratował mi życie.
Któregoś dnia, w samo południe, nadleciała eskadra alianckich samolotów, dokonując zrzutu kontenerów na spadochronach. Niedoświadczeni powstańcy spieszyli się z dotarciem na dachy kamienic, sądząc że to lądują sprzymierzeńcy. Snajperzy niemieccy zbierali wówczas, niestety, obfite żniwo śmierci…
Martwych grzebaliśmy tam, gdzie polegli, kładąc na mogiłkach prowizoryczne krzyże i tabliczki z dykty.
Szał radości ogarnął nas, kiedy nad Warszawą zaczęły powiewać polskie flagi.
Pamiętam, że któregoś dnia pojawiło się wśród nas dwóch spadochroniarzy radzieckich. Spadochron jednego z nich zahaczył się o balkon i były problemy z niesieniem ratunku. Żołnierze ci, z ogromnym podziwem dla bohaterstwa Polaków stwierdzili, że ta walka, to nie przelewki, przyznając: Ach, ale tutaj u was gorąco! Pod osłoną nocy ułatwiono im przeprawę przez Wisłę do stacjonującej tam Armii Czerwonej.
Po kapitulacji Powstania Warszawskiego zostałem wzięty do niewoli niemieckiej. Początkowo, do 20 października 1944 r., przebywałem w Stalagu XI B w Fallingbostel. Później przeniesiono mnie do Oflagu X C w Lubece. Gnębił nas tam straszliwy głód, chłód i wszy. Dla zaoszczędzenia kalorii rezygnowaliśmy nawet ze spacerów dookoła baraków. Gdyby nie paczki z prowiantem, które od czasu do czasu nadsyłał Międzynarodowy Czerwony Krzyż, kto wie czy bym przeżył do czasu wyzwolenia.
Mój numer jeniecki: 01605. Świadectwem mojego pobytu obozach jest legitymacja nr 68 161 wydana przez Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie w języku polskim i angielskim. Znaczki pocztowe do korespondencji międzyobozowej przekazałem na pamiątkę do zbiorów Muzeum Martyrologii w Łambinowicach.
Wykorzystując czas niewoli, uczyłem się księgowości i języka angielskiego. To pierwsze przydało mi się w okresie powojennym do wykonywania zawodu głównego księgowego.
Spośród współuczestników Powstania Warszawskiego i pobytu w jenieckich obozach najbardziej zapamiętałem Jana Konarskiego, warszawiaka z urodzenia, z którym się zaprzyjaźniłem i przetrwałem powstanie oraz niewolę.
Od kiedy front zaczął się przesuwać z zachodu na wschód i ze wschodu na zachód, obóz nasz stał się wędrowny. Podczas noclegów w stodołach pocieszał nas swoimi występami znany aktor Tadeusz Fijewski.
Pewnego razu zawaliła się pode mną powała i wpadłem do obory, pomiędzy byki. Do czasu przybycia gospodarza z odsieczą, zasłaniałem się dla ochrony snopem zboża. Od tej pory koledzy nazywali mnie toreadorem.
Na postojach Niemcy dawali nam do jedzenia ziemniaki z parników dla świń. Określali nas „gangsterami z Warszawy”. Resztki sił wyzwalały w nas wieści, że gdzieś tam są do odebrania paczki żywnościowe z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Wówczas spieszyliśmy do tych miejscowości z radosnym śpiewaniem, a wachmani nie mogli za nami nadążyć.
Obóz został wyzwolony przez aliantów 5 maja 1945 r. Koniec wojny witaliśmy entuzjastycznie. Wkrótce zdecydowałem się na powrót do Ojczyzny.
7 maja 1946 r. wróciłem do kraju, osiedlając się w Prudniku w woj. opolskim. Tutaj pracowałem jako główny księgowy w spółdzielczości pracy, aż do emerytury, czyli do 30 czerwca 1978 r. Wraz z żoną wychowaliśmy czworo dzieci i doczekaliśmy się sześciorga wnucząt.


Pracowałem społecznie. W latach sześćdziesiątych, przez dwie kadencje byłem radnym Miejskiej Rady Narodowej w Prudniku. W tym czasie udzielałem się też w Komisji Ekonomicznej. Byłem członkiem Zarządu Koła Nr 1 Związku Bojowników o Wolność i Demokrację w Prudniku, pełniąc funkcję skarbnika.
W uznaniu zasług wojennych otrzymałem Krzyż Kawalerski OOP, Złoty Krzyż Zasługi, Medal za Wojnę Obronną w 1939 roku, Krzyż Partyzancki, Krzyż Powstania Warszawskiego.
Pomimo bardzo ciężkich przeżyć jestem rad, że dane mi było uczestniczyć w walkach wyzwoleńczych i że mam osobisty wkład w odzyskanie wolności przez Rzeczypospolitą.

Stanisław Michniewicz